Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Grać u Smarzowskiego to wyróżnienie. Rozmowa MM Trendy

Małgorzata Klimczak [email protected]
Andrzej Szkocki
Robert Wabich ma na koncie wiele ról w filmach i serialach, w tym we wszystkich obrazach najbardziej topowego obecnie reżysera - Wojciecha Smarzowskiego. Jednak popularność medialną przyniosło mu dopiero zwycięstwo w ostatniej edycji „Tańca z gwiazdami”. To przyjemne - ale, jak twierdzi aktor - woda sodowa nie uderzy mu do głowy.

Jest Pan drugim, po Agacie Kuleszy, aktorem ze Szczecina, który wygrał „Taniec z gwiazdami”.
- Z Agatą byliśmy w kontakcie w trakcie turnieju. Była nawet w studiu ze Stefano Terrazino, z którym tańczyła. Gratulowała mi.

Co Pana skłoniło do wzięcia udziału w programie?
- Byłem bardzo zdziwiony, ale złożono mi taką propozycję. Myślę, że to konsekwencja serialu „Powiedz tak”, który zrobiliśmy w Polsacie. Uważałem, że się do tego programu za bardzo nie nadaję, bo to nie moja bajka. Każdy tańczył gdzieś tam w dyskotece, ale to zupełnie inna dyscyplina sportu. Mówię sportu, bo miałem za partnerkę Hannę Żudziewicz, a Hania jest mistrzynią świata w tańcach standardowych, więc nie było łatwo. Jestem aktorem, więc wcześniej zdarzało się, że musiałem się trochę poruszać, ale to nie był taniec towarzyski w takim wymiarze. W programie byłem dumny, jak udało się zejść ze sceny i nie pomylić kroków. W kilku tańcach się pomyliłem, ale to było nieuniknione. Choć prawie 30 lat jestem na scenie - w filmie czy w serialu - to jednak inny rodzaj tremy. Tutaj jest półtorej minuty na taniec i nie ma możliwości powtórzenia. Trzeba wyjść i zatańczyć. Mogłoby się wydawać, że aktorstwo pomaga w takiej sytuacji, ale jednak nie. W pierwszych odcinkach nie wiedziałem co się dzieje. Nie wiedziałem, ile punktów dostaliśmy za taniec. Naprawdę byłem przejęty.

Mówi Pan o psychicznych odczuciach, a fizycznie jak organizm znosił taki maraton taneczny?
- Okropnie. Po drugim dniu treningów już chciałem uciekać. Bolało mnie wszystko. Śmiałem się, że objawiło mi się 200 nowych mięśni i wszystkie mnie bolały. To inny rodzaj ruchu. Ta sławna rama, głowa, którą się trzyma w odpowiedni sposób. To wszystko wydawało mi się tak nienaturalne i w moim wykonaniu tak karykaturalne, że organizm bronił się jak oszalały. Każdy mój ruch był dokładnie obserwowany przez Hanię i tak po osiem godzin dziennie. Hania nie słuchała tego, co mówię, więc w końcu przestałem się skarżyć, a potem okazało się, że wszystko wszystkich boli.

W Szczecinie miał Pan grono osób, które mocno kibicowały. Szczególnie w Teatrze Polskim.
- Oczywiście! W teatrze moi koledzy, którzy w życiu nie oglądali „Tańca z gwiazdami”, tym razem na stojąco, w nerwach oglądali moje występy. Niektórzy mieli nawet łzy w oczach. To było coś pięknego. Nigdy mnie tak nie witali w teatrze, jak wtedy, kiedy wróciłem z Kryształową Kulą. Wszyscy robili sobie zdjęcia. Ale nie tylko w teatrze mi kibicowali. Miałem sygnały z całej Polski. W życiu się nie nasłuchałem tylu komplementów, a nie bardzo umiem je przyjmować. Byłem zakłopotany.

Zaczął Pan być bardziej rozpoznawalny na ulicach?
- Być może. Nigdy się tym specjalnie nie przejmowałem. W Warszawie, gdzie pracuję, czasami tramwaj się ożywia, ale to naturalne.

Nie odczuwa Pan żalu, że przy tak bogatym dorobku filmowym, jeden program rozrywkowy dał Panu większą popularność niż filmy?
- Taki zawód. Często jest tak, że to, co robimy w filmie, nie ma tak medialnego odzewu, jak to, co robimy w tego typu programach. Wiedziałem, że to się tak skończy. To jeden z ostatnich kulturalnych programów, w którym nie musiałem się strasznie wygłupiać. Tylko tańczyliśmy i było to bardzo ładnie pokazane. Poza tym chciałem ocieplić swój wizerunek, bo jestem kojarzony w filmie głównie z czarnymi charakterami typu gangster, zły policjant.

Skąd to się bierze, że reżyserzy obsadzają Pana w rolach czarnych charakterów?
- Nie wiem. Kiedyś robiłem dużo reklam telewizyjnych i tam byłem przedstawiany jako ciepły tata. Ktoś mi nawet powiedział, że mam twarz wzbudzającą zaufanie. A w filmie co propozycja, to kogoś biję, co jest mi bardzo obce.

Zaszufladkowano Pana jako czarny charakter?
- Ktoś kiedyś powiedział, że aktor to zawód wysokiego ryzyka. Jesteśmy predestynowani do jakiegoś rodzaju ról, a wychodzi zupełnie inaczej. Najlepiej by było, gdybyśmy robili bardzo różne rzeczy. Rozumiem kolegów, którzy po kilku latach grania lekarza w serialu, mają dość. Dla aktora ważna jest różnorodność. Tego doświadczyłem w „Tańcu z gwiazdami”, bo tam były różne tańce, różne klimaty. Hania przejmowała się drobiazgami, jak np. czy palce będą na zewnątrz czy do wewnątrz. A ja dbałem o to, żeby był wyraz. Jeśli tańczy mężczyzna z kobietą, to musi być między nimi jakaś chemia. Muszą to pokazać. Mnie nie interesuje, że ten mężczyzna gdzieś tam nie dociągnie prawidłowo ręki. Teraz mam czas, żeby obejrzeć poszczególne odcinki i patrzę na siebie jak na obcego faceta. Nawet wymyśliłem dowcip o sobie: tańczę lepiej niż umiem. Świetnie się bawiłem. Lepiej bym sobie tego nie wymyślił.

A wymyśliłby Pan, że będzie aktorem jednego z najbardziej uznanych współczesnych polskich reżyserów – Wojciecha Smarzowskiego?
- To dla mnie ogromne wyróżnienie, ponieważ bardzo szanuję Wojtka jako człowieka. Jest rewelacyjnym facetem. Kiedy po projekcji filmu siedzimy całą ekipą, zawsze jesteśmy wbici w fotele. Pierwszy materiał, który zrobiliśmy z Wojtkiem, to była „Kuracja”, ale pracowaliśmy razem już na studiach. Nawet kiedyś robiliśmy razem Sylwestra u Fukiera. Ja prowadziłem, a Wojtek robił wystrój. To cudowny człowiek, który nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. A ja zagrałem we wszystkich jego filmach.

Nie chciałby Pan zagrać czegoś większego u Smarzowskiego?
- Oczywiście, że bym chciał. Ja na to czekam.

I ma Pan pomysł jaka to mogłaby być postać?
- Nie wiem. Chcę, żeby Wojtek mnie zaskoczył. Może tancerz (śmiech). Namawiam Wojtka, żeby obejrzał te moje tańce. Zresztą on wiedział, że wezmę udział w tym programie i jego reakcja wcale nie była zła. Całe środowisko filmowe mi kibicowało. A tak poważnie, to nie mam jakiegoś określonego typu charakteru, który chciałbym zagrać. Jak dostaję propozycję, to zastanawiam się czy jest tam coś do zagrania, czy nie. Czasami przekonuje mnie towarzystwo, z którym będę pracować.

Gra Pan w warszawskich teatrach, ale z żadnym nie jest związany na stałe. Jaką rolę odgrywa teatr w Pana życiu?
- Nie będę oryginalny, jeśli powiem, że teatr to nasz dom. To w teatrze widać kto jest aktorem, kto ma kontakt z publicznością. Mam szczęście, że gram w teatrach różnorodne role. Przez 10 lat grałem gościnnie w TR Warszawa. W Teatrze IMKA u Tomka Karolaka gram w sztuce „Generał”. W Teatrze Capitol gram w farsie „Klub mężusiów” i jeździmy z tym spektaklem po całym kraju. Ludzie przychodzą i świetnie się bawią. Dla mnie to rewelacja.

Czyli nie jest Pan aktorem, który uważa, że nadaje się tylko do dramatycznych ról albo do komediowych.
- Nie. Czasami trzeba spuścić powietrze i zagrać farsę. Latać od kulisy do kulisy, żeby się bawić tą pracą. A my się z kolegami bawimy. Czasami potrzebna jest sztuka bardziej wymagająca, jak „Generał”. Wygraliśmy z nią Festiwal Polskich Sztuk Współczesnych „R@Port” w Gdyni. Pan dyrektor Karolak był z nas bardzo dumny. Bardzo cenię kolegów, którzy robią monodramy i czasami myślę, żeby też zrobić coś samemu. Ważne, żeby nie czekać biernie na telefon, bo można się zdziwić. Ja mam teraz tak, że propozycje powinny się posypać, a wcale tak nie jest. W takich sytuacjach jadę na ryby.

Pracuje pan w Warszawie, mieszka w Szczecinie. Zazwyczaj aktorzy, którzy trafiają do Szczecina, po kilku latach wyjeżdżają. Bo jednak Warszawa daje większe możliwości. Pan nigdy nie chciał się przenieść?
- Prywatnie wolę Szczecin, bo jest pięknym, zielonym miastem. Nie spędzam tu połowy życia w korkach. A Warszawa daje mi chleb. Co prawda w Warszawie mam więcej znajomych, bo jak razem gramy w filmach czy serialach, to wszyscy się znamy. Ale lepiej, przyjemniej i spokojniej mieszka mi się w Szczecinie. Szczecin jest dla mnie dużą wsią, a ja mam takie trochę wiejskie podejście do życia. Ptaszki, kwiatki, grzyby, ryby. W Warszawie człowiekowi się wydaje, że powinien jeszcze coś zrobić, gdzieś polecieć, coś załatwić. To tylko pięć godzin pociągiem.

Uważa się Pan za lokalnego patriotę?
- Wydaje mi się, że tak. Mieszkam tu i to jest mój wybór. Mam tutaj dużo rodziny, rodzinne miasto, czyli Gryfice.

Kiedy Pan wyjeżdża, to zostawia w Szczecinie żonę. Jak to znosicie?
- Przynajmniej się za sobą stęsknimy. Nie siedzimy sobie cały czas na głowie. Jestem niezależnym człowiekiem. Każde z nas potrzebuje trochę powietrza. Tyle lat to trwa, że raczej się sprawdza. Najlepsza opcja jest taka, że dwa tygodnie jestem w Warszawie i dwa tygodnie w Szczecinie.

Mam Pan tutaj swoje ulubione miejsca?
- Głównie związane z wodą. Mamy łodzie, wypływamy z kolegami. Tu jest pięknie jak w Amazonii. Czasami przeleci jakaś czapla. Ja to uwielbiam.

Ale słynie Pan bardziej z miłości do ryb niż do ptaków.
- W akademiku miałem 11 papug, a wcześniej hodowałem gołębie. Zawsze hodowałem jakieś zwierzęta. Teraz mam tylko rybki w akwarium.

Co daje wędkowanie mężczyźnie, który żyje w ciągłym biegu między planami filmowymi, między dwoma miastami?
- Wypoczywam i się resetuję. Na wakacje z żoną jeździmy nad nasze ukochane jezioro i tam wypoczywamy. W lesie są grzyby, w wodzie ryby. Z kolegami mamy koło wędkarskie, jeździmy na zawody. Z aktorami też robimy zawody wędkarskie. Najbardziej lubię, kiedy siedzę nad wodą, łowię ryby i odbieram telefon: „Robercie, nie zagrałbyś u mnie?”. A zagrałbym. I to są piękne chwile.

__________________________________________________________________________________

Robert Wabich

Urodził się w Kamieniu Pomorskim. Wychował się w Gryficach, gdzie ukończył szkołę podstawową. Naukę kontynuował w kołobrzeskim LO im.M.Kopernika. W latach 1988-1990 uczył się w Studium Wokalno-Aktorskim w Gdyni. W 1994 roku ukończył studia na Wydziale Aktorskim Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej im. Leona Schillera w Łodzi. Jest jednym z aktorów z ekipy reżysera Wojciecha Smarzowskiego. Robert Wabich ma na swoim koncie grę w wielu polskich filmach i serialach. W 2016 roku został zwycięzcą 6. edycji polsatowskiego programu „Dancing with the Stars. Taniec z gwiazdami”. Jego partnerką była Hanna Żudziewicz.

Jak Mads Mikkelsen nauczył się języka angielskiego? (lektor)

Wideo: Dzień Dobry TVN / x-news

od 7 lat
Wideo

echodnia Drugi dzień na planie Ojca Mateusza

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Wróć na szczecin.naszemiasto.pl Nasze Miasto