Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Chłopczyk z Cieszyna okazał się Szymkiem z Będzina. Dwulatek zginął, bo płakał. Mija 11 lat od tej tragedii. Chłopczyk konał kilka dni.

Katarzyna Kapusta-Gruchlik
Katarzyna Kapusta-Gruchlik
Dwuletni Szymonek z Będzina konał w męczarniach przez kilka dni. Zginął 11 lat temu, bo za głośno płakał… Winnymi jego śmierci okazali się ci, którzy mieli go kochać i chronić – rodzice. Dziś oboje odsiadują wyroki. Historię, która wstrząsnęła całą Polską, przypomina Katarzyna Kapusta-Gruchlik, dziennikarka "Dziennika Zachodniego".
  • 19 marca 2010 roku dwaj chłopcy znaleźli w stawie w Cieszynie zwłoki dwuletniego dziecka
  • Zdjęcia bezimiennego chłopczyka przez długie miesiące pokazywały wszystkie media w kraju
  • Dla śledczych to była sprawa priorytetowa. Policjanci sprawdzali wszystkie dzieci, które urodziły się 2008 roku w woj. śląskim. Chodzili od domu do domu
  • "Doskonale pamiętam tamten dzień, gdy okazało się, że chłopiec z Cieszyna może być Szymkiem z Będzina"
  • Szymek konał kilka dni. "Ból towarzyszył dziecku przez cały czas, narastał, to nie była szybka śmierć"
  • Rodzice pozbyli się zwłok wywożąc je do Cieszyna. Jak to możliwe, że makabryczną prawdę ukrywali przez dwa lata?

***

Gdy 19 marca 2010 roku znaleziono zwłoki dziecka w stawie hodowlanym w Cieszynie, nikt nie przypuszczał, że przez dwa lata nie uda się ustalić jego tożsamości, a kluczowa dla rozwiązania tej dramatycznej sprawy, okaże się informacja przekazana przez sąsiadkę rodziny chłopca. Tą wstrząsającą sprawą żyła cała Polska, a zdjęcia bezimiennego jasnowłosego chłopczyka ubranego w bluzę, spodnie i kurteczkę pokazywały wszystkie media w kraju. Dopiero w 2012 roku okazało się, że chłopczyk z Cieszyna to dwuletni Szymek z Będzina.

Dwaj chłopcy znaleźli ciało dziecka
Wszystko zaczęło się w połowie marca, 11 lat temu. Dwaj przechodzący w pobliżu stawu chłopcy, zauważyli zwłoki dziecka. Jak się okazało, leżały tam kilka dni. Sprawa od początku była bardzo zagadkowa, zaangażował się w nią cały śląski garnizon, powołano także specjalną grupę operacyjną. Jednak oprócz zwłok chłopca - nie było żadnego śladu. Komendant główny policji, którym wówczas był Andrzej Matejuk, podkreślał niedługo po odnalezieniu zwłok, że najpewniejszą z hipotez jest ta, że dziecko zostało pobite przez swoich opiekunów i porzucone w stawie. Podczas śledztwa najważniejsze dla policjantów było znalezienie odpowiedzi na pytanie, kim mogą być rodzice chłopca.

Zdjęcie dziecka wielokrotnie publikowały bodaj wszystkie gazety w kraju, stacje telewizyjne i portale internetowe. Plakaty z wizerunkiem bezimiennego jasnowłosego chłopca wisiały w przychodniach, na sklepowych szybach, słupach ogłoszeniowych, przystankach i innych miejscach gdzie chodzą rodzice z dziećmi. Wszystko na darmo.

Pojawiały się różne wątki. Podejrzewano Czeszkę, która przez pewien czas mieszkała w Cieszynie. Wskazywano na słowiańskie rysy chłopca. Zastanawiano się, czy nie jest obywatelem Ukrainy, Rosji, Białorusi czy Austrii. Był też wątek bułgarski. Podejrzewano, że może być dzieckiem np. bułgarskiej prostytutki. Policjanci chodzili od domu do domu, sprawdzali wszystkie rodziny w województwie, które miały dziecko w wieku zmarłego chłopca. Dzielnicowi odwiedzali mieszkanie po mieszkaniu i metodycznie każde z nich sprawdzali, przeprowadzali wywiady.

Trop pierwszy: markowa bluza
Ciekawym wątkiem było badanie przez śledczych transakcji dokonanej w jednym ze sklepów z dziecięcą odzieżą. Jak się okazało, chłopiec był ubrany w markową bluzę, sprzedawaną tylko przez jedną sieć handlową. Niestety, te badania także nie przyniosły oczekiwanych rezultatów.

- To była specyficzna sprawa i jak się okazało, najtrudniejszą jej częścią okazała się identyfikacja dziecka – mówi nam jeden z policjantów operacyjnych, który 11 lat temu pracował w zespole, którego zadaniem było rozwiązanie zagadki śmierci dziecka i ustalenie jego tożsamości.

- Niewątpliwie to była pierwsza sprawa o takim zasięgu. Z racji tego, że ciało zostało znalezione w Cieszynie, działania były skoncentrowane na województwie śląskim. Jednak prowadziliśmy też działania na terenie całego kraju, w Wielkiej Brytanii, na Ukrainie czy w Niemczech. Liczyliśmy, że może ktoś płacił kartą i w ten sposób, uda się ustalić rodziców chłopca. Niestety, mimo że prowadziliśmy wiele działań, one nie przyniosły rezultatu – opowiada DZ śledczy.

Podkreśla, że policja bardzo liczyła na współpracę z obywatelami, na sygnał, który doprowadzi ich do rozwiązania tej sprawy.

- Mamy dwa segregatory, w których zgromadziliśmy informacje od ludzi. Wszystkie zostały sprawdzone – wspomina śledczy i dodaje: - Sprawa formalnie była prowadzona w Cieszynie, my prowadziliśmy czynności operacyjne i nadzór. Podzieliliśmy się pracą. Mieliśmy wykaz 40 tysięcy dzieci z samego województwa śląskiego. Chyba każdy policjant w Polsce miał kontakt z tą sprawą. Badaliśmy ogromną liczbę wątków. Roboty było mnóstwo – wspomina.

Trop drugi: włos na ubraniu
Dla śledczych to była sprawa priorytetowa. Byli zdeterminowani, by ją wyjaśnić. Wszyscy byli bardzo poruszeni, bo chodziło o dwuletnie dziecko. Specjaliści z laboratorium kryminalistycznego drobiazgowo przebadali zebrany materiał: odzież, materiał genetyczny i... włos, jaki znaleziono na kurtce dziecka. Na podstawie m. in. tych ustaleń specjaliści wytypowali siedem osób, których kod DNA jest podobny do kodu DNA chłopczyka. - Jeśli ci ludzie żyją, to na pewno do nich dotrzemy - mówili wówczas śledczy.

Mieli tropy. Charakterystyczna koszulka z kotwicą, w którą był ubrany chłopiec, sprzedana została zaledwie w liczbie stu sztuk. Śledczy wiedzieli, że przy odrobinie szczęścia, jeżeli zakupu dokonano przy użyciu karty płatniczej, to z pewnością po transakcji pozostał ślad. Krąg osób, które miały coś wspólnego z chłopcem i jego tragiczną śmiercią powoli, ale jednak się zawężał. Śledczy sprawdzali i przeprowadzali analizę wypadków, które miały miejsce w tamtym czasie w województwie, ale także w Małopolsce czy województwie opolskim. Dlaczego? Bo obrażenia, których doznało dziecko, były zbliżone do urazu, które mógł spowodować wypadek samochodowy. Wszystko na nic. W końcu zawężono listę do 40 dzieci.

Trop trzeci: telefon sąsiadki

- Wszystko działo się na „moim biurku”. Pierwszą miejscowością na naszej liście był Będzin. Badaliśmy wtedy jeden z bardzo obiecujących wątków w Cieszynie. Powiedzieliśmy wtedy sobie, że jeśli tam niczego nie ustalimy, wrócimy do tej listy. Nie zdążyliśmy. Wystarczył jeden telefon do MOPS-u. Telefon, na który tak długo czekaliśmy – mówi śledczy, który pracował przy tej sprawie.

O tym, że chłopczyk z Cieszyna to tak naprawdę Szymon z Będzina dowiedzieliśmy się dwa lata po tym, jak odnaleziono jego ciało w cieszyńskim stawie. Zdecydował o tym splot różnych zdarzeń. Jedna z sąsiadek zadzwoniła do Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej w Będzinie, że od dawna nie widziała syna sąsiadów, a jego matka nie potrafiła wytłumaczyć, co się z nim dzieje. Jeszcze kilka dni przed zatrzymaniem Beata Ch. i Jarosław R., rodzice Szymonka, odebrali telefony i umówili się z pracownikiem socjalnym na wywiad środowiskowy. Później zniknęli.

O zaginięciu pary policję powiadomiła Zenobia R., matka Jarosława R. To ona dostarczyła śledczym z Komendy Powiatowej Policji w Będzinie fotografię chłopca. Ale zrobiła to dopiero dwa lata po tym, jak chłopiec nie żył. Jego rodzice pokazywali jej zdjęcia innego chłopca twierdząc, że to Szymon. Mówili też, że chłopiec przebywa u dziadka.

To Szymek z Będzina
Policjanci od razu zauważyli podobieństwo chłopca z fotografii do dziecka, którego ciało znaleziono dwa lata wcześniej w cieszyńskim stawie. Co ważne, dziecko ze zdjęcia urodziło się w 2008 roku, czyli było by w wieku tego znalezionego w Cieszynie. Policjanci odnaleźli rodzinę po kilku dniach. Jak się okazało, były to cztery osoby, a powinno być ich pięć. Brakowało Szymona…

Policjant Paweł Łotocki, gdy odnaleziono ciało chłopca w Cieszynie, pracował w sekcji dochodzeniowo-śledczej policji. Kiedy wyszło na jaw, że chłopczyk, którego ciało znaleziono w cieszyńskim stawie, pochodził z Będzina, był już oficerem prasowym w Komendzie Powiatowej Policji w Będzinie.

- Doskonale pamiętam tamten dzień, gdy okazało się, że chłopiec z Cieszyna może być dzieckiem z Będzina. Późno w nocy dostałem telefon, że mam być w gotowości. Momentalnie na nogi postawiono całą komendę - wspomina kom. Paweł Łotocki, oficer prasowy Komendy Powiatowej w Będzinie. - Błyskawicznie ruszyła cała machina. To było duże poruszenie. Wszyscy operacyjni i kryminalni, wykonali kawał roboty. Niezależnie od tego, czy ktoś nosi mundur czy nie, każdy jest wrażliwy na zbrodnie, w których giną osoby bezradne, w tym wypadku dziecko. Pamiętam, że ostatni telefon od dziennikarza odebrałem o 2 w nocy. A pierwszy następnego dnia już o 6 rano – wspomina.

Piekło w Będzinie
Badania DNA potwierdziły przypuszczenia śledczych. Jednak zatrzymani Beata Ch. i Jarosław R., nie przyznawali się do zabójstwa, potwierdzili jedynie, że chłopiec z Cieszyna to ich syn i że miał na imię Szymon. I wtedy w Będzinie rozpętało się prawdziwe piekło.

Wieść, że Beata Ch. i Jarosław R. przyczynili się do śmierci własnego dziecka lotem błyskawicy obiegła miasto. Mieszkańcy uważnie obserwowali wizje lokalne, a na widok radiowozów w centrum miasta ustawiali się tłumnie pod bramą kamienicy, w której mieszkała rodzina Szymona. Policjanci wspominają dziś, że napięcie w 2012 roku było ogromne. Ludzie krzyczeli: „mordercy", pluli w kierunku rodziców Szymona, krzyczeli do funkcjonariuszy, aby oddali im dzieciobójców.

- Niewykluczone, że mogłoby dojść do samosądu - mówi Paweł Łotocki i dodaje: - Nigdy bym nie przypuszczał, że chłopiec z Cieszyna okaże się dzieckiem z Będzina, w dodatku takim, które mieszkało niespełna kilometr od komendy. Z drugiej strony, Komenda Wojewódzka Policji miała już wtedy poszlaki. Byli bardzo blisko rozwiązania tej sprawy - wspomina Łotocki.

Mieszkańcy Będzina byli w szoku. Nie mogli uwierzyć, że tak dramatyczna historia rozegrała się w ich mieście.

- Wszystkim włosy stawały dęba na głowie. To była pierwsza taka sprawa, od kiedy jestem prezydentem Będzina, i mam nadzieję, ostatnia – mówi Łukasz Komoniewski, prezydent Będzina. - Byliśmy w szoku. To nie była przypadkowa śmierć, dziecko zostało zabite w bestialski sposób. Pamiętam, że wtedy towarzyszyło mi wiele emocji: złość i gniew z bezsilności. Zastanawiałem się, czy mogliśmy zrobić coś wcześniej, ale człowiek nie jest wstanie zatrzymać całego zła na świecie – opowiada Łukasz Komoniewski.

Miasto oskarżycielem posiłkowym
Miasto Będzin było oskarżycielem posiłkowym w procesie rodziców Szymona. Urząd prowadził także czynności wyjaśniające, czy w MOPS-ie doszło do nieprawidłowości. Z kontroli Urzędu Miasta w Będzinie w tutejszym MOPS-ie w 2012 roku, wynikało, że od 2007 roku Beata Ch. pobierała świadczenia na każde z trojga dzieci, a od 2009 roku, po narodzinach najmłodszej córki, zasiłek z tytułu wielodzietności (przysługuje on rodzinom z co najmniej trójką dzieci). Urząd powiadomił prokuraturę o wynikach kontroli i przekazał jej raport.

- Rodzina ta w 2008 roku złożyła wniosek o dofinansowanie na zakup węgla, który odrzucono, ponieważ kryterium dowodowe w 100 procentach przekraczało określone w ustawie warunki. Rodzina zakwalifikowała się jednak na zasiłek na dożywianie dzieci. Była to kwota jednorazowego wsparcia w wysokości 300 zł w 2008 roku i w 2009 roku kwota niespełna 400 zł – mówiła w rozmowie z „Dziennikiem Zachodnim” Agnieszka Siemińska, która wówczas była rzeczniczką Urzędu Miejskiego w Będzinie. - Kontrola wykazała także, że była dyrektor skierowała do przychodni pismo informujące o tym, że MOPS-owi nie jest znana sytuacja rodzinna i bytowa tej rodziny. A to jest nieprawda – podkreślała Siemińska.

Jak to możliwe, że nikt wcześniej nie zorientował się, że Szymon jest chłopcem z Cieszyna? Policjanci sprawdzali przecież wszystkie dzieci, które urodziły się 2008 roku w województwie śląskim. Chodzili od domu do domu.

- Policjant sporządził wówczas notatkę służbową, że w rodzinie przebywało wówczas tyle dzieci, ile wynikało z danych meldunkowych - mówił lakonicznie Andrzej Gąska z biura prasowego śląskiego garnizonu policji w 2012 roku.

Notatka trafiła do akt prokuratorskich. Dlatego wiemy, że podczas pierwszej wizyty policjant nie zastał chłopca w domu i uwierzył kłamstwom matki, że dziecko jest w szpitalu. Zamiast iść tym tropem i samemu sprawdzić, co dzieje się z dzieckiem, zawodowy funkcjonariusz dał się wodzić za nos wyrodnej matce, która podczas następnej wizyty pokazała mu... wnuka. I on uwierzył na słowo, że to jej dziecko.

Na polecenie komendanta wojewódzkiego policji, wydział kontroli sprawdził, czy w 2010 podczas czynności sprawdzających nie doszło do nieprawidłowości. Kontrolerzy nie wnieśli żadnych zastrzeżeń.

Chłopiec konał w męczarniach kilka dni
Szymon umierał w męczarniach przez trzy dni. Miał gorączkę, biegunkę, zaburzenia oddawania moczu, wymiotował. Miał także narastającą duszność, bo wdało się zapalenie płuc. Jeszcze godzinę przed zgonem była szansa na uratowanie życia chłopca. Raport i zeznania biegłych lekarzy, którzy przygotowali opinię dla katowickiego sądu, były wstrząsające. Sugerowali, że zmiany na ciele chłopca mogły świadczyć o „zespole dziecka maltretowanego”. Płakał z powodu bólu brzucha, a jeśli przestawał płakać, to z powodu zaniku świadomości.

Jak wykazała sekcja zwłok, jelito cienkie Szymona było uszkodzone w dwóch miejscach: w jednym było dziurawe, a w drugim - naderwane. Biegli lekarze, których przez dwie rozprawy przesłuchiwał katowicki sąd, nie mieli wątpliwości, że te uszkodzenia powstały na skutek urazu z zewnątrz, a nie z powodu choroby, co zdawali się sugerować obrońcy rodziców oskarżonych o śmierć dziecka. Badania histopatologiczne nie wskazywały na żadną chorobę. Przedziurawione jelito wywołało zapalenie otrzewnej.

- Ból towarzyszył dziecku przez cały czas, narastał, to nie była szybka śmierć - wyjaśniał dr hab. Tomasz Koszutski, chirurg i urolog dziecięcy, ordynator w Górnośląskim Centrum Zdrowia Dziecka. - Nawet godzinę przed zgonem była szansa uratowania jego życia, gdyby trafił na oddział intensywnej terapii.

Rodzice nie poszli z nim jednak do lekarza, choć szpital był 400 metrów od ich domu. Podobno z powodu licznych sińców na jego ciele. Patrzyli na jego agonię. Szymek zmarł w domu, prawdopodobnie w czasie snu, 22 lutego 2010 roku. Tego samego dnia wieczorem rodzice zawieźli jego ciało do Cieszyna i porzucili w stawie. Dr Koszutski przekonywał sąd, że cierpienie dziecka musiało być widoczne dla rodziców. Szymek prawdopodobnie przez dwa dni nie jadł, nie pił, miał biegunkę, nie pozwolił się wyprostować, ciągle płakał.

Był bity jako niemowlę
Jeszcze przed procesem wyszło na jaw, że Szymon był bity przez rodziców, gdy był niemowlakiem. W Sosnowieckim Centrum Pediatrii znajdowała się dokumentacja medyczna, z której wynika, że jako niemowlak przeszedł złamanie ręki. Policjanci sprawdzili te informacje. Lekarz, który po wizycie funkcjonariuszy przyjrzał się raz jeszcze zdjęciom rentgenowskim ręki chłopca, przedstawiał bieg wydarzeń.

- Kiedy to dziecko zjawiło się u nas, kości w okolicy łokcia były już zrośnięte, ale powstał obrzęk. I to on był prawdopodobnie przyczyną wizyty w szpitalu - mówi lekarz. A to oznacza, że kości same się zrosły, zaś rodzice postanowili pójść z dzieckiem do lekarza dopiero wtedy, gdy okazało się, że opuchlizna nie chce zniknąć.

Rodzice Szymona pojawili się z nim w szpitalu 29 grudnia 2008 roku. Lekarza, który widział małego pacjenta, zaniepokoił obraz RTG. W pierwszej kolejności zlecił jednak konsultacje u onkologa, by wykluczyć rozwój nowotworu. Potem... słuch o Szymku i jego rodzicach zaginął.

Proces: festiwal wzajemnych oskarżeń rodziców
Beata Ch. i Jarosław R. zostali zatrzymani w 2012 roku. W areszcie czekali na rozpoczęcie procesu. Ten ruszył we wrześniu 2013 roku i toczył się przed Sądem Okręgowym w Katowicach.

Przed sądem rodzice chłopca wzajemnie obrzucali się oskarżeniami, kto z nich uderzył dziecko tak mocno w brzuch, że doprowadził do śmierci, a kto zdecydował, by potem ciało porzucić w stawie w Cieszynie. Matka twierdziła, że ojciec uderzył pięścią, bo Szymek za dużo płakał, a on, że kopnęła go matka, bo była zła, że narobił w pieluchę. Oboje nie zrobili nic, by mu pomóc.

Ojciec Szymona z Będzina miał kilka pomysłów na pozbycie się zwłok syna. Mężczyzna chciał, by jego partnerka upozorowała porwanie przed jednym z marketów, mieli spalić ciało dziecka w piecu albo zamurować je w piwnicy. Kiedy matka się na to nie zgodziła, Jarosław R. postanowił, że wywiozą ciało. Jeszcze tego samego dnia zwłoki schowali do torby, a torbę włożyli do bagażnika służbowego samochodu, którym wówczas jeździł Jarosław R.

Wcześniej jeszcze załatwili dwa foteliki dla młodszych córek - jednej wówczas niespełna rocznej, a drugiej czteroletniej (gdy pytała o brata, rodzice mówili jej, że Szymek pojechał do dziadka) i wieczorem całą rodziną wyruszyli, by pozbyć się zwłok. Gdy dotarli na peryferia Cieszyna, stwierdzili, że to będzie dobre miejsce do porzucenia ciała. Z bagażnika wyciągnęła je Beata Ch. Porzuciła syna w pobliżu stawu.

Jeżeli rodziców Szymka ktoś pytał, gdzie jest chłopak, odpowiadali, że wyjechał do rodziny, a to Beaty, a to Jarosława. Nikt nie rozpoznał też publikowanego w mediach wizerunku dziecka, gdyż był on mocno zmieniony w porównaniu z tym, jak chłopiec wyglądał za życia - ciało leżało w stawie prawie trzy tygodnie. Kiedy zaś zaczęły napływać z ośrodka zdrowia wezwania do szczepienia chłopca, rodzice przenieśli jego dokumentację do innej przychodni, po czym Beata Ch. przyprowadziła do ośrodka zamiast Szymka swego wnuka.

Rodzice zostali prawomocnie skazani
Z poprzedniego związku Beata Ch. ma pięcioro dzieci. Mąż ją porzucił. Gdy poznała Jarosława, przeniosła się do niego. Dzieci trafiły do zakładów opiekuńczych. Jarosław R. z poprzedniego związku ma jedno dziecko. Za niepłacenie alimentów został pozbawiony praw rodzicielskich. Wspólnie Ch. i R. mieli trójkę dzieci: syna Szymka i dwie córki. Mieszkali w wielorodzinnym domu w Będzinie.

Jarosława R. obciążył syn jego dawnej partnerki. - Katował mnie ciągle, bił i głodził - mówił przed sądem. - Łapał za uszy, podnosił do góry i potrząsał. Trafiłem z tego powodu do szpitala.

Choć prokurator chciał dożywocia dla rodziców za zabójstwo chłopca, to 1 czerwca 2017 roku Sąd Okręgowy w Katowicach wymierzył matce Szymka karę 10 lat pozbawienia wolności, a jego ojcu – 12 lat pozbawienia wolności. Zobowiązał ich także do zwrotu gminie Będzin 3,6 tys. zł za wyłudzenie zasiłków rodzinnych na nieżyjące dziecko. W 2018 roku Sąd Apelacyjny w Katowicach zmienił wyrok i podwyższył karę obojgu rodziców. Zostali skazani prawomocnym wyrokiem sądu: Jarosław R. na 15 lat więzienia, matka Beata Ch. na 13 lat.

Grób już nie jest bezimienny
Szymon został pochowany kilka dni po odnalezieniu jego zwłok w bezimiennym grobie w Cieszynie. Pomnik Szymonowi postawili obcy ludzie. Pogrzeb wyprawił cieszyński MOPS. Na jego nagrobku widnieje napis: „Chłopczyk żył około 2 lata. Tak bardzo bić chciało twe maleńkie serce, do życia się rwało... Zgasło w poniewierce”. Grób chłopca jest opłacony do końca 2030 roku. Datki wnieśli dobrzy ludzie. Babcia chłopca, Zenobia, starała się o ekshumację i przeniesienie grobu wnuka do Będzina. Bezskutecznie.
W listopadzie 2019 roku na grobie Szymka pojawiła się tabliczka z jego imieniem i nazwiskiem, a także datą narodzin i śmierci.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Niedziele handlowe mogą wrócić w 2024 roku

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na bedzin.naszemiasto.pl Nasze Miasto